Ojciec przed NKWD ukrył się u rodziny Mariana Bublewicza

2014-09-17 17:44:42(ost. akt: 2014-09-17 18:07:34)
Tadeusz Bublewicz: — Zapakowali nas na samochód, matka chwyciła  jeszcze trochę mięsa z wielkanocnego stołu. Nie wiedzieliśmy  absolutnie dokąd jedziemy

Tadeusz Bublewicz: — Zapakowali nas na samochód, matka chwyciła jeszcze trochę mięsa z wielkanocnego stołu. Nie wiedzieliśmy absolutnie dokąd jedziemy

Autor zdjęcia: Grzegorz Kwakszys

— 18 kwietnia 1952 roku, był to drugi dzień świąt wielkanocnych, o 5 rano przyjechało do naszego gospodarstwa samochodem ciężarowym NKWD. Dali nam pół godziny na spakowanie niezbędnych rzeczy, pościeli. W domu wtedy była moja matka, 9-letnia siostra i ja, 14- latek — tak dzień wywózki do Kazachstanu wspomina Tadeusz Bublewicz z Bartoszyc.
— Urodziłem się w Wilnie. Przed samą wojną mieszkaliśmy już jednak na wsi na Białorusi, w gminie Wormiany, powiat wileńsko-trocki. Rodzice mieli ponad 30 hektarów ziemi, 11 hektarów lasu, 2 hektary sadu, łąkę. Ojciec był myśliwym, hodował też pszczoły.

Kiedy skończyła się wojna, Rosjanie zaczęli tworzyć u nas kołchozy. Ojciec wtedy powiedział: „nie mieszkamy na wsi, tylko na kolonii i mam gdzieś ten kołchoz”. To było w 1947 roku. Rok wcześniej ludzie od nas wyjeżdżali do Polski, ale ojciec nie chciał opuszczać gospodarstwa.

Ponieważ nie zapisaliśmy się do kołchozu, zaczęto nakładać na nas ogromne podatki. Nawet jakbyśmy ostatnie kapcie sprzedali, to byśmy się nie wypłacili. Pewnego razu ojciec pracując w lesie złamał nogę. Zabrano go do szpitala, do Wilna. W tym czasie zaczęto rozgrabiać nam gospodarstwo. Zabrali nam wszystko, nawet pszczoły. W szpitalu koledzy poradzili ojcu, żeby nie wracał do domu, bo wywiozą go na Syberię. Po jakimś zmarłym, samotnym dziadku Daszkiewiczu dostał dokumenty, zapuścił brodę i jako ten Daszkiewicz wyjechał na Litwę, do kuzynów, do siostry matki późniejszego kierowcy rajdowego Mariana Bublewicza. Tam przebywał pod obcym nazwiskiem.

Podróż bydlęcym
wagonem

— 18 kwietnia 1952 roku, był to drugi dzień świąt wielkanocnych, o 5 rano przyjechało do naszego gospodarstwa samochodem ciężarowym NKWD. Dali nam pół godziny na spakowanie niezbędnych rzeczy, pościeli. W domu wtedy była moja matka, 9-letnia siostra i ja, 14-latek. Zapakowali nas na samochód, matka chwyciła jeszcze trochę mięsa z wielkanocnego stołu. Wywieźli nas do Oszmiany, na pociąg. Nie wiedzieliśmy absolutnie dokąd jedziemy. Wpakowano nas do wagonów i zaśrubowano drzwi. Na stacjach dawali wrzątek i czasami garnek zupy. W naszym bydlęcym wagonie jechało 45 osób. Leżeliśmy na przytwierdzonych do ścian pryczach. Kto miał co podłożyć, to na tym spał. W kącie stała beczka do załatwiania potrzeb fizjologicznych.

Podróż trwała 13 dni. Dojechaliśmy do stacji Kyzył Tuw, co oznaczało Czerwony Sztandar. Trafiliśmy tam 1 maja. Na stację podjeżdżały wojskowe samochody ciężarowe, bez plandek, z żołnierzami z pepeszami. Jeden był w kabinie, drugi z nami, na górze. Zaczęto nas rozwozić po kołchozach. Nikt nam niczego nie
wyjaśniał, nie tłumaczył, gdzie jesteśmy.

Woda miała
kolor kakao

— Nas wysadzono w kołchozie o polskiej nazwie "Praca". Wsadzili nas
do jeszcze nie wykończonej chałupy, bez drzwi i okien, bez pieca, bez stołu. Wody nie było. Płynęła w kanałach, ale była brudna, miała kolor kakao. Jak się ją zaczerpnęło, to zraz osadzał się muł na wysokość pudełka zapałek.

Zasada była prosta: kto nie pracuje, ten nie je. Już na drugi dzień przyjechał brygadzista gonić do pracy. Polegała ona na pieleniu pola bawełny. W maju była ona jeszcze niewysoka. Trzeba było iść z motyką i okopywać oraz wybierać trawę. Do tej pracy trafiła moja matka. Ciężko jej było. Była nauczycielką, nigdy pracy fizycznej nie wykonywała. W dodatku była niedowidząca. Jak zaczęła bawełnę okopywać, to zdarzało się jej ją wyciąć. Pogonili ją z tej pracy. Mnie z kolei wzięto do sianokosów. Po jakimś czasie dostaliśmy do uprawiania 25 arów ziemi. Na tej
działeczce można było sadzić, co się chciało. Wodę do podlewania trzeba było kraść nocą z kanałów. Ogródkiem zajęła się matka z siostrą Ludwiką Emilią.

Ryby łapaliśmy
gołymi rękami

— Jak już wyrosły nam warzywa, to było dobrze, ale na początku to żeśmy z głodu puchli. Matka miała jeszcze zaszyte w pościeli trochę srebrnych monet sprzed wojny i sprzedawała po jednej. Dostawała za to mąki, jajek. Kiedy zacząłem pracować, dostawałem deputat — 15 kg mąki na miesiąc na trzy osoby. Dostawałem też
obiad. Była to jakaś zupa z koniną, wołowiną lub baraniną. Tego nie dało się przynieść do domu, ale dostawaliśmy jeszcze chleb kukurydziany albo pszenny. Jego nie jadłem i zanosiłem matce i siostrze.

Od pracujących w kołchozie Niemców dowiedzieliśmy się, że można iść nad pobliską rzekę nałapać ryb. Ale czym je łapać? "Rękami" odpowiadali. I rzeczywiście, nie trzeba było wędek. Koryto rzeki było czyste, ale po bokach rzeka była rozlana i rosły tam trzciny. Wody było do kolan. Tam ryba, dzikie karpie, stała między trzcinami. Łapało się rybę pod skrzela i wyciągało do góry. Wtedy można było się najeść! Oczywiście nie było na czym jej smażyć, ale matka gotowała ją w garnku. Ugotowaną rybę brało się za głowę i wyciągało szkielet. Kiedy mięso ostygło, robiła się z tego taka galareta. Przysmaki! Nawet dziś, jak jestem u siostry w Gdańsku, proszę ją, żeby poszła na targ rybny, kupiła ryby i zrobiła ją gotowaną jak w Kazachstanie.

Dyplom
ze Stalinem

— W 1953 roku poszedłem do pracy, za którą mi płacono. Wcześniej pracowałem tylko za jedzenie i te 15 kilo mąki miesięcznie. Zostałem pomocnikiem traktorzysty w MTS-ie, takim naszym Państwowym Ośrodku Maszynowym. Dostawałem 300 rubli miesięcznie. Kierowca w kołchozie dostawał 350 rubli, ale on trzy razy tyle nakradł. Te moje 300 rubli na naszą trójkę wystarczało na życie z powodzeniem.
Można było jeszcze coś odłożyć. Matka kupiła kurczaki i zaczęła je hodować. Po pewnym czasie jak ja zarabiałem 300 rubli, to matka dostawała 900 za jajka.

Pewnego razu Niemiec Hoffmann kompletował brygadę do prac na maszynach melioracyjnych. Wziął dwóch Niemców, a resztę stanowili Polacy. Brygadzistą też był Polak. Trafiłem do tej brygady, ale że nie miałem jeszcze uprawnień na te maszyny, skierowano mnie na półroczny kurs do szkoły mechanizacji rolnictwa. Ukończyłem ją z wynikiem bardzo dobrym, dostałem dyplom ze Stalinem i Leninem. Trafiłem z powrotem do brygady, gdzie pracowałem na spychaczu i zgarniarce. Remontowaliśmy kanały nawadniające, żeby nie zalewały pól bawełny. Jeden sezon przepracowałem też jako pomocnik kombajnisty. Wtedy zarabiałem już od 800 do 1200 rubli. To były dobre pieniądze. Matka trzymała już nie tylko kury, ale i kozy.

Biegiem
wokół traktora

— Pierwszej zimy mrozy przycisnęły do minus 30 stopni w nocy. W ciągu dnia było o wiele cieplej, ale jak tylko słońce się chowało, mróz zaczynał trzaskać. Szmatami, kocami zasłanialiśmy drzwi w chałupie, ale trzeba było cos robić, żeby nie zginąć. W tamtejszym sklepie mieli skrzynki po cukierkach. Kupowało się je i zrobiłem drzwi, wstawiłem też skombinowane skądś szyby w okna. Pieca nie było, ale sąsiad, zdolny gość, zrobił nam prowizoryczną kuchnię z części od traktorów. Paliliśmy w nim trzciną, a kto miał do uprawy pole bawełny, dostawał gałęzie po niej. Paliły się jak benzyna, bardzo dobrze. My jednak bawełny nie mieliśmy, więc ciągaliśmy trzcinę. Mieliśmy jednak łodygi po kukurydzy i to też się dobrze paliło. Niektórzy robili też opał z... suszonego krowiego łajna. Śmierdziało okropnie.

Spaliśmy na ziemi, na macie trzcinowej. Do tego jakaś kołdra. Jak był już piec, to z matką pełniliśmy w nocy dyżury i podrzucaliśmy trzcinę, żeby nie zgasło. Prądu nie było. Siedziało się przy świeczkach, a jak ich nie było, to brało się
butelkę nafty z traktora, robiło się knot i to się kopciło. Z czasem kupiliśmy lampę karbidową. Jak się pracowało na traktorze z samego rana, to czasami włączało się bieg i samemu biegało się obok, żeby się rozgrzać.

Zostały tylko
fundamenty

— W 1956 roku nazbieraliśmy pieniędzy na powrót do Polski. Warunek był taki: kto do 1939 roku był obywatelem Polski, to mógł wrócić, jeśli miał jakieś dokumenty z tamtego okresu i jeżeli ktoś z kraju napisze zaproszenie. Nie mogliśmy jednak wracać do naszej rodzinnej miejscowości. Siostra była tam jakiś czas temu. Mówiła, że tylko kamienie po fundamentach zostały. Ja miałem polską metrykę urodzenia, po której ślad później zaginął. Niektórzy pokazywali kwity z polską pieczęcią za opłaty za radioodbiornik i to było uznawane.

Zobacz: kresy.wm.pl

Ktoś musiał jednak napisać nam jeszcze zaproszenie. W Górowie Iławeckim mieszkała siostra mojego ojca. Pracowała w sądzie. Przysłała zaproszenie i we wrześniu 1956 roku przyjechaliśmy do niej. Poszedłem do pracy w Państwowych Zakładach Zbożowych, a w 1957 roku trafiłem do Ostródy na kurs kierowców. Wróciłem do PGR Górowo Iławeckie. Potem przeniesiono mnie do Sigajn. Stamtąd w listopadzie 1958 roku poszedłem do Bartoszyc, do wojska. Odsłużyłem dwa lata, a potem jeszcze 30. Przeszedłem drogę od szeregowca do starszego chorążego. Na szkołę oficerską mnie jednak nie puścili, bo byłem bezpartyjny. Na emeryturę przeszedłem w 1989 roku. Siostra mieszka w Gdańsku. Mama pochowana jest w Olsztynie, podobnie jak ojciec.

Pytali
o ojca

— Rosjanie cały czas nagabywali mnie, gdzie jest mój ojciec. Próbowali mnie podchodzić na różne sposoby. "To ty tu się męczysz, żyły sobie wypruwasz, masz matkę i siostrę na utrzymaniu, a gdyby był twój ojciec, miałbyś lżej" tak mi mówili. "Gdybym wiedział, gdzie on jest, sam bym go tu ściągnął" odpowiadałem im.
"To nam powiedz, sprowadzimy go do was" słyszałem od nich. Tak, ja bym powiedział, a ojciec od razu trafiłby do łagru. Z czasem zaczęliśmy pisać do niego listy. Oczywiście przekazywali mu je kuzyni. W 1958 roku udało się ściągnąć ojca do Górowa Iławeckiego jako wujka. Dopiero sądownie, na podstawie zeznań rodziny, przywrócono mu nasze nazwisko. U kuzyna pracował w kuźni, ale żadnej emerytury później za to nie miał.

Grzegorz Kwakszys
g.kwakszys@gazetaolsztynska.pl

Czy jest ktoś, kto nie słyszał o Westerplatte? Chyba nie. A ilu z nas słyszało coś o żołnierzach pułku Korpusu Ochrony Pogranicza "Podole"?. Pewnie niewielu. A ci żołnierze bili się nie mniej dzielnie z czerwonoarmistami, jak żołnierze majora Sucharskiego z Wehrmachtem. - Przewaga Sowietów bardzo duża, bijemy się uporczywie i będę starał się jak najdłużej moje kierunki osłaniać - meldował 17 września 1939 roku Marceli Kotarba, dowódca pułku.


17 września 1939 roku Odziały Armii Czerwonej zaatakowały Polskę. Polskie dowództwo zakazało stawiania oporu Armii Czerwonej, w przypadku innym niż natarcie wroga lub próba rozbrojenia. Do wielu jednostek ten rozkaz jednak nie dotarł, inne zaatakowane broniły się. W czasie walk z Sowietami zginęło około 3 tysięcy żołnierzy. Ostatnie boje polscy żołnierze stoczyli z Sowietami pod koniec września 1939 roku.

Ten atak ze wschodu załamał możliwość prowadzenia skutecznej walki obronnej przeciwko Niemcom. Gorsze były jednak późniejsze następstwa. Jeszcze we wrześniu 1939 Sowieci rozstrzelali około 2,5 tysiąca polskich jeńców. Potem był Katyń
i wywózki na Syberię, które objęły kilkaset tysięcy osób.

Ostatnim akordem sowieckiego terroru były tzw. masakry więzienne w czerwcu-lipcu 1941 roku, kiedy to NKWD zamordowała około 35 tysięcy więźniów politycznych, z czego 7 tysięcy w samym Lwowie.

W 2013 roku Sejm ustanowił 17 września Dniem Sybiraka.

Igor Hrywna17 września: dzień Apokalipsy:


Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. lob #1488093 | 88.71.*.* 19 wrz 2014 01:08

    Dlaczego usunieto moj komentarz?Czyzby dlatego ze udowodnilem ze dzien 18 kwietnia 1952 roku nie byl drugim dniem Wielkiej Nocy.To byl Piatek ,a jak wiadomo piatek nigdy nie jest drugim dniem wielkiej Nocy.Facet po prostu naklamal i jesli jego dalsze "rewelacje" sa tak samo rzetelne to nie ma co czytac.zawsze znajda sie tacy ludzie ,ktorzy niby to przezyli czego rzeczywiscie nie przezyli.redakcja Gazety Olsztynskiej publikujac takie rewelacje bierze chyba odpowiedzialnosc za to co drukuje.Fakty sie nie zgadzaja,kazdy srednio inteligentny czytelnik moze to sprawdzic.Zas Redakcja Gazety Olsztynskiej po prostu usuwa komentarze ,ktore sa krytyczne wobec ich "bohaterow".Nic dziwnego ze gazeta Olsztynska jest coraz mniej czytana.

    Ocena komentarza: warty uwagi (18) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. ? #1487312 | 195.136.*.* 18 wrz 2014 09:22

      Bardzo wzruszająca historia. Oby już nigdy nie musiała się powtarzać!!! Ale jest w niej jedno "ale...". Według mnie tatuś pana Bublewicza w trosce o własną "tylna część ciała" porzucił swą najbliższą rodzinę zamiast razem z żoną i dziećmi jechać na zesłanie. Pan Tadeusz Bublewicz jako dziecko utrzymywał matkę i siostrę swoją ciężką pracą, a tatuś żył sobie spokojnie na Litwie. Postawa moralnie co najmniej dwuznaczna. Takie jest moje zdanie. p.s. Także jestem Wilniukiem.

      Ocena komentarza: warty uwagi (16) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (4)

      2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5