Bartoszyczanin w podróży: Za stromym podjazdem zawsze będzie zjazd i mnóstwo radochy [WYWIAD]

2020-07-30 08:46:05(ost. akt: 2020-07-30 08:57:03)
Krzysztof Groth z Bartoszyc gdzieś w Azji

Krzysztof Groth z Bartoszyc gdzieś w Azji

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Zjechali rowerami kilka azjatyckich krajów, docierając nawet tam, gdzie prawdopodobnie jeszcze nikt nie widział białego człowieka, a swoje wrażenia przedstawiają na kanale "Janusze w Podróży" na YouTube. — Podróżowanie rowerem jest dla mnie doskonałym sposobem na wtopienie się w społeczność, w której jestem — mówi pochodzący z Bartoszyc Krzysztof Groth.
— Wyjaśnij, proszę, dlaczego Janusze? Przecież ty jesteś Krzysiek, a twój kompan od rowerowych wyjazdów to Przemek.

— Janusze wyszli trochę przypadkiem. Prowadziliśmy wcześniej blog "Rowerowy Świat", ale po powrocie z Azji uznaliśmy, że chyba będziemy chcieli przekształcić go na bardziej ogólnopodróżniczy, czyli obejmujący różne formy podróżowania, a dotychczasowa nazwa kojarzyła się bardzo jednoznacznie.

Postanowiliśmy nazwać się "Białasami w Podróży", bo obaj mamy jasną cerę i w Azji często się z nas właśnie w ten sposób naśmiewali. Bardzo trudno złapać nam opaleniznę właściwą miejscowym. Taka nazwa nie przetrwała jednak próby ognia w postaci cenzury Facebooka i Instagrama. Ich algorytmy uznały, że jest obraźliwa, więc musieliśmy ją zmienić, a że akurat popularne były memy z nosaczem Januszem, a my styl podróżowania mamy taki, że wszystko poznajemy już na miejscu, na własną rękę, a w dodatku obie dotychczasowe wyprawy cechowały się dość ograniczonym budżetem, padło na "Januszy w Podróży".

— To pewnie mogłaby być dłuższa opowieść, ale w jaki sposób Janusze w ogóle znaleźli się w podróży?

— Janusze poznali się na studiach i po pierwszym roku postanowili trochę się przejechać. Było to latem 2012 roku. Przebyliśmy wtedy około tysiąca kilometrów po Mazurach i Podlasiu, a później apetyty rosły i rosły. Chcieliśmy spróbować swoich sił za granicą, dlatego zaplanowaliśmy trasę z Norwegii do Polski, ale przez kilka nieszczęśliwych wypadków, obejmujących kradzież auta i roweru, wyprawa nie doszła do skutku przez kolejne dwa lata.

Pięć lat temu nasz apetyt urósł już do tego stopnia, że porwaliśmy się od razu na przejechanie wszerz niemal całej Europy, z finiszem na najdalej na zachód wysuniętym przylądkiem kontynentalnej Europy Cabo da Roca.

— Podróżniczej machiny już nie dało się zatrzymać?

— Zawsze przestrzegam każdego, kto planuje zacząć przygodę z podróżowaniem: "dobrze się zastanów, czy chcesz się wybrać w tę pierwszą wyprawę, bo jeśli to zrobisz, to głodu kolejnych już się nie pozbędziesz". Widać to na wielu przykładach, również naszym. Po powrocie z Portugalii, przez kilka miesięcy mieliśmy spokój, lecz później pojawiła się myśl, że skoro Europę mamy już zaliczoną, to pora wybrać się na inny kontynent.

— Padło na Azję. W którym momencie zdecydowaliście, że chcecie zjechać na rowerach Daleki Wschód? Zakręciliście globusem, z zamkniętymi oczami wbiliście w niego palec i wypadło na tamtej rejon świata?

— Trudno powiedzieć, kiedy wpadło nam to do głowy. Obu nas interesował Daleki Wschód i jego cywilizacje. Chcieliśmy poznać coś bardzo odległego od naszej kultury. Poza tym było to w pewien sposób kontynuacją poprzedniej wyprawy. Jadąc przez Europę staraliśmy się "zahaczyć" o jak najwięcej torów Formuły 1, której Przemek jest wielkim fanem. Dlatego też na naszej azjatyckiej trasie znalazły się Singapur i Kuala Lumpur.

Po drugie: w Europie zdobyliśmy najdalej na południe oraz najdalej na zachód wysunięte punkty kontynentu, a Singapur jest najdalej na południe wysuniętym miejscem w kontynentalnej części Azji.

Jednak wisienkę na tym azjatyckim torcie stanowiła dla nas Birma, czy też Mjanma, jak powinno się ją dziś poprawnie nazywać. Ten kraj był przez około 50 lat całkowicie zamknięty dla wszystkich obcokrajowców, więc trudno było cokolwiek rzetelnego o nim przeczytać. Był dla nas największą zagadką i dlatego najbardziej chcieliśmy się dostać właśnie tam.

— Co ciągnęło was w tamtej rejon świata?

— Ciekawość. Dalekowschodnie kultury są bardzo odmienne od naszych i chcieliśmy je choć trochę poznać, jadąc od wioski do wioski. Podróżowanie rowerem lub ewentualnie na stopa jest najlepszym sposobem, żeby "wsiąknąć" w daną społeczność. Przemieszczamy się stosunkowo wolno i możemy reagować na to, co się wokół nas dzieje. Zawsze można się zatrzymać, porozmawiać. Podczas zwykłych zakupów niemal zawsze zawiązuje się ciekawa dyskusja.

Dzieje się też mnóstwo sytuacji przypadkowych. Zupełnym zbiegiem okoliczności trafiliśmy na przykład na kilka wesel jako honorowi goście (śmiech). Wydaje mi się, że w takiej dwumiesięcznej podróży można przeżyć tyle, co w "normalnym" życiu przez rok. Można by o tym opowiadać bez końca.

— Wycieczka z biura podróży nie wchodziła w rachubę?

— Absolutnie nie. Ja i Przemek stworzyliśmy na własny użytek autorskie definicje turystyki i podróżowania. Turystyka to coś takiego, kiedy masz zaplanowaną przez kogoś trasę, listę miejsc do odwiedzenia, a w przypadku biur podróży zazwyczaj jest za mało czasu na każde z tych miejsc, i dokładnie wiesz, którego dnia i o której godzinie będziesz tu czy tam, a większość potrzebnych spraw załatwia za ciebie ktoś inny.

Podróżowanie natomiast to udanie się w dany rejon świata na własną odpowiedzialność, zdobycie potrzebnej wiedzy, żeby w ogóle się w nim odnaleźć i być w miarę bezpiecznym, a następnie poznawanie go. Do tego są potrzebne kontakty z miejscowymi, czasami spędzenie wspólnie z nimi kilku dni, odwiedzając miejsca, których w przypadku zaplanowanej wycieczki nie ma się szans odwiedzić.

Moje najsilniejsze wspomnienia z podróży rzadko dotyczą wielkich atrakcji turystycznych. Dużo częściej jest to na przykład wspomnienie kolacji w jakimś food court'cie, schowanym głęboko w małych uliczkach wielomilionowego miasta. Krótko mówiąc: podróżowanie — tak, turystyka — nie.

— Przejechaliście na rowerach Indochiny, Tajlandię, Singapur, Birmę. Jakie mieliście oczekiwania?

— Trudno mieć jakieś oczekiwania po miejscach, których się w gruncie rzeczy zupełnie nie zna. Zastanawialiśmy się, jak zareagujemy na klimat. Singapur jest praktycznie na równiku, więc upały i wilgotność powietrza są ogromne. Myśleliśmy też o tym, jak zareagujemy na odmienną florę bakteryjną. Cóż, mieliśmy po prostu nadzieję, że damy radę (śmiech).

— Czego obawialiście się najbardziej: granicznych kontroli, dzikich zwierząt, podejścia miejscowej ludności, czy może jeszcze czegoś innego?

— Właściwie nie mieliśmy jakichś większych obaw. Inaczej pewnie byłoby, gdybyśmy nie mieli za sobą wyprawy przez Europę. Wiedzieliśmy, na co się piszemy.

Jak powiedziałem, troszkę się obawialiśmy, że klimat nas "przydusi", ale zahartowały nas wcześniej upały południowej Hiszpanii i wiedzieliśmy, że do każdych warunków prędzej czy później można się przyzwyczaić. W Mjanmie występuje malaria, ale i na to się przygotowaliśmy, zaopatrując się w odpowiednie tabletki.

Było sporo takich spraw, które budziły niepewność, bo to bardzo odległy rejon świata, ale myślę, że nasza ciekawość była zdecydowanie większa niż obawy. Byliśmy dobrze przygotowani i w dużej mierze samowystarczalni.

— Jak traktowali was mieszkańcy? Chyba nie było tak źle, bo w swoich filmowych relacjach na YouTube opowiadaliście, że wiele razy częstowano was na przykład jedzeniem.

— Nie było źle, a nawet powiedziałbym, że było bardzo dobrze (śmiech). Myślę, że lepiej niż w większości miejsc w Europie. Ludzie najczęściej są bardzo pozytywnie nastawieni do dwóch wariatów, którzy jadą na rowerze przez świat. Chętnie rozmawiają, robią sobie z nami zdjęcia, przedstawiają znajomych. Kiedy potrzebowaliśmy miejsca do spania, bardzo rzadko spotykaliśmy się z odmową. Prosiliśmy o miejsce na namiot w ogrodzie, ale kilka razy i tak zostaliśmy zaproszeni na nocleg w domu i prawie zawsze nasi gospodarze nas karmili.

Tamtejsi ludzie po prostu tacy są, bardzo otwarci na innych. A już zwłaszcza mnisi, u których od wjazdu do Tajlandii sypialiśmy właściwie codziennie.

— Dwóch Europejczyków na rowerach wzbudzało duże zainteresowanie?

— Zdecydowanie. Taki rodzaj podróżowania jest coraz bardziej popularny, ale widok ludzi na obładowanych rowerach nadal nie jest taki częsty, szczególnie tam, gdzie byliśmy. No i w dodatku białasy (śmiech).

Szczególnie raz spotkaliśmy się z dziwnymi wręcz reakcjami. W niewielkiej wiosce w Mjanmie, do której wjechaliśmy pewnego wieczora, mieszkańcy patrzyli na nas dosłownie jak na duchy. Wsiadali na rowery lub skutery i jechali z nami. Byliśmy przyzwyczajeni do zainteresowania, ale to była trochę przesada.

Dopiero nazajutrz zostaliśmy uświadomieni, że od około 150 kilometrów jesteśmy na terenie, który jest nadal zakazany dla obcokrajowców ze względu na toczące się na nim walki partyzanckie. Ludzie z tej wioski prawdopodobnie nigdy w swoim życiu nie widzieli białego człowieka.

— Które momenty azjatyckiej wyprawy były najbardziej godne zapamiętania?

— To jedno z tych pytań, z którymi mam zawsze największy problem. Niemal w każdym dniu jest coś wartego zapamiętania i po prostu się je pamięta. Pływanie w basenie na dachu singapurskiego wieżowca, nocleg z krowami hinduskiego farmera, mrówki, które przez noc urządziły sobie mrowisko z naszych butów, śniadanie z Ahmedem na północy Malezji, bogata kolacja z przemiłym tajskim małżeństwem, szalone procesje w Mjanmie z głośną muzyką klubową, niesamowite mjanmarskie krajobrazy z doliną jeziora Inle na czele, wypadek w południowej Mjanmie i próby dostania się do Tajlandii na spotkanie z lekarzem...

Mógłbym tak wymieniać i wymieniać. Potrzebowalibyśmy wielu godzin na rozmowę (śmiech). Zapraszam na kanał "Janusze w Podróży" na YouTube. Tam chociaż w części pokazujemy to, czego doświadczaliśmy każdego dnia.

— Daleki Wschód to dobre miejsce dla rowerzystów?

— To zależy od miejsca. Wspominałem już o klimacie. Jest naprawdę ciężki i wymaga aklimatyzacji. Kiedy jechaliśmy przez Malezję, właściwie codziennie mieliśmy 50-60 stopni w słońcu na rozgrzanym asfalcie, a do tego dosyć częste ulewy, które sprawiają, że noce w namiocie są potwornie duszne. No i nocą nadal jest około 30 stopni. I nie mówię tu o Fahrenheitach (śmiech). W takich warunkach te 100-150 kilometrów dziennie jest pewnym wyzwaniem.

Jeśli chodzi o jakość dróg, to w Malezji i Tajlandii są w większości świetne. Szerokie i równe. Nieco gorzej jest z Mjanmą, czy Kambodżą. Tam zazwyczaj trafimy na, co prawda asfaltowe, choć nie zawsze, ale bardzo wyboiste i dziurawe, co bardzo wybija impet rozpędzonego roweru i jedzie się znacznie ciężej i wolniej. Ukształtowanie terenu raczej sprzyja, ale na granicy mjanmarsko-tajskiej oraz w centralnej Mjanmie są góry z bardzo stromymi podjazdami.

— Sam wyjazd to jedno, ale drugie to przygotowania do niego. Ile czasu poświęciliście na to?

— Zależy o czym mówimy. Jeśli chodzi o przygotowanie sprzętu, to tutaj większość zależy od pieniędzy, a więc i czasu na zdobycie tych pieniędzy. Trzeba kupić odpowiednie części, sakwy, narzędzia, ubrania. Same zakupy i modyfikacje roweru to kwestia kilku dni, a co do ekwipunku, to największa sztuka w tym, żeby nie wziąć za dużo (śmiech). Wszystko waży, a każdy nadmiarowy kilogram robi na podjeździe ogromną różnicę. Wbrew pozorom, na taką podróż nie trzeba wiele. Naprawdę, nie jedziemy na pustynię, gdzie nic nie ma. No, chyba że jedziemy (śmiech).

Jeśli zaś chodzi o przygotowanie fizyczne, to kilka treningowych przejażdżek w ostatnich tygodniach przed wylotem trzeba było odbyć. Jednak to nie jest tak, że trzeba być jakimś supermenem. Przecież to tylko od nas zależy, ile kilometrów dziennie chcemy pokonywać. My założyliśmy sobie 100-150 i do takiego poziomu trzeba było kondycję dostosować, biorąc poprawkę na to, że klimat będzie cięższy.

— Daleki Wschód nie był waszą pierwszą rowerową wyprawą. Jak, w dużym skrócie, wyglądał wyjazd do Portugalii, o którym wspomniałeś wcześniej?

— W dużym skrócie... Pojechaliśmy na południe, bo baliśmy się Alp i nie chcieliśmy jechać przez Niemcy i Francję (śmiech). Przejechaliśmy przez Czechy, Austrię, Węgry, Słowenię, dalej Chorwacja i północne Włochy, zgubiliśmy się w podziemiach Monako, południowa Francja i później już całe wybrzeże Hiszpanii aż po zjazd do Sewilli i Portugalię.

Nie sposób opisać tej podróży w kilku zdaniach. Na pewno pomogła nam odnaleźć się w bardzo zmiennych warunkach, dała obycie w różnych kryzysowych sytuacjach i pewną paradoksalną rutynę. Normalne staje się to, że nie wiesz, gdzie będziesz dziś spać, co jeść i co będzie jutro. Dzięki temu mogliśmy bez lęków podejść do wyprawy azjatyckiej.

Kiedy skończymy publikować na YouTube vloga z Azji, to postaramy się wrócić do materiałów z Europy. Nie mamy ich aż tak wiele, jak tych azjatyckich, ale na pewno i tak znajdzie się dużo ciekawych smaczków.

— Budżet też gra pewnie tutaj ogromną rolę. Jak sobie z tym poradziliście?

— Wbrew pozorom podróżowanie rowerem nie jest takie tanie. Mogłoby się wydawać, że skoro nie wydaje się pieniędzy na bilety czy paliwo, to koszty są niskie. Rowery może paliwa nie potrzebują, ale człowiek już tak (śmiech). Każdego dnia zjadaliśmy około 4000-5000 kalorii i tyle samo spalaliśmy, więc trzeba się przygotować na to, że na jedzenie wyda się sporo. To samo z wodą, szczególnie w takim klimacie. To około 7-8 litrów wody dziennie.

Staraliśmy się co prawda zminimalizować koszty, chociażby nie sypiając prawie wcale w hostelach, ale nadal na takie dwa miesiące około 10 tysięcy złotych od osoby trzeba policzyć, a do tego mogą dojść koszty atrakcji turystycznych.

Nam udało się zwrócić na siebie uwagę kilku firm związanych ze sprzętem czy odzieżą rowerową i dzięki temu przygotowania do wyprawy mieliśmy nieco tańsze. Pomógł nam również ówczesny starosta bartoszycki oraz właściciel kliniki w Grudziądzu, który przed wyjazdem sfinansował nam serię szczepień.

— W rowerowym zestawie macie między innymi polską flagę. Przyciągała uwagę? Spotykaliście rodaków?

— Tak, polska flaga jest bardzo ważna (uśmiech). I owszem, dzięki niej rodacy nas rozpoznawali. Bywaliśmy w kilku turystycznych miejscach, takich jak na przykład Bangkok, a tam o Polaków nietrudno. Jednak gdyby nie flaga, to często nawet nie wiedzielibyśmy, że spotykamy Polaków, bo posługiwaliśmy się językiem anielskim. Raz w hostelu poznaliśmy dziewczynę i dopiero po pół godziny rozmowy zorientowaliśmy się, że ona też jest Polką (śmiech).

— Ziomek z Bartoszyc też trafił się na drugim końcu świata?

— Owszem, co jest naprawdę niesamowite! Kiedy byliśmy w Bangkoku, nadawaliśmy na Facebooku live i zaraz po nim odezwał się do mnie przyjaciel z dzieciństwa, którego nie widziałem od ponad 15 lat, mówiąc, że on też akurat jest w Bangkoku. I tak, na drugim końcu świata, doszło do spotkania po latach.

— No właśnie, jesteś z Bartoszyc. Miasto i okolice też zjeździłeś rowerem? Masz tutaj trasy, na które chętnie wracasz?

— Tak naprawdę, poza wyprawami, to nie jestem nie wiadomo jakim pasjonatem rowerów. Owszem, Bartoszyce i ich okolice nie raz rowerem przemierzałem, ale nie powiedziałbym, że znam tu każdy zaułek. Na pewno lubię te trasy, które wiodą wśród pól i pozwalają w spokoju zebrać myśli, a o takie u nas nie trudno (uśmiech).

— Rowerowe wyjazdy to w ogóle twój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu? Czy po prostu traktujesz rower wyłącznie jako środek transportu?

— Podróżowanie rowerem jest dla mnie doskonałym sposobem na wtopienie się w społeczność, w której jestem. Dojeżdżam w jakieś miejsce, gdzie mieszkają ludzie, zsiadam z roweru, zamawiam herbatę i obserwuję, a wkrótce znajduje się ktoś, kto zaczyna rozmowę. A później mam kilka godzin na siodełku, żeby dać moim myślom uporządkować wszystkie nowe rzeczy, które poznałem.

Owszem, lubię jeździć rowerem, ale bardziej chodzi o możliwości, jakie on daje. Chociaż muszę przyznać, że strome zjazdy z wysokich gór naprawdę uwielbiam.

I może zakończę tu pewną metaforą życia, której mnie rower nauczył. Czasami czekają nas strome podjazdy, które wycisną z nas siódme poty, ale po nich zawsze będzie zjazd, który przyniesie orzeźwienie i mnóstwo radochy. Żeby pędzić z góry bez trzymanki, trzeba najpierw się namęczyć, żeby na nią wjechać (uśmiech).

— Wasza wyprawa na Daleki Wschód miała miejsce jakiś czas temu. Będzie kolejna, w inny zakątek świata?

— Powiem tylko, że dziś, kiedy mamy ją już za sobą, znów krążą myśli o następnych podróżach, tym razem na przykład w Ameryce Południowej. I jestem pewien, że tak już pozostanie.

Grzegorz Kwakszys

Źródło: Gazeta Olsztyńska

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5